Tym razem odwołując się do wspomnień aktywnych uczestników wydarzeń z opozycyjnej sceny politycznej lat 1988-89 przywołamy trochę wspomnień Leszka Moczulskiego, lidera Konfederacji Polski Niepodległej. Wypowiedzi pochodzą z „Bez wahania”, wywiadu-rzeki przeprowadzonego z Leszkiem Moczulskim przez Antoniego Dudka i Macieja Pawlikowskiego w 1993 roku.
Leszek Moczulski (wikipedia.pl)
- W maju 1988 roku Pańskie zapowiedzi zaczęły się materializować – przez Polskę przeszła pierwsza fala strajków. Jakie działania podjęła Konfederacja?
- Kiedy wybuchł strajk w Nowej Hucie – ku zaskoczeniu tamtejszej „Solidarności” zorganizowany przez nieznanego nikomu Andrzeja Szewczuwańca – pierwszym człowiekiem z zewnątrz, który skontaktował się z komitetem strajkowym był działacz KPN Zygmunt Łenyk. Natychmiast przekazaliśmy informację o strajku na Zachód, a nasi ludzie ruszyli na miasto, malując hasła popierające hutników i rozdając ulotki zawiadamiające o przebiegu protestu. Po kilku dniach, kiedy lokalne struktury „Solidarności” jako tako się pozbierały, zaczęto nas dość brutalnie rugować zarówno z biura informacyjnego, jak i z akcji pomocy strajkującym. Posuwano się nawet do niszczenia ulotek informacyjnych wydanych przez KPN. Oczywiście akcję propagandową prowadziliśmy nie tylko w Krakowie. Na Śląsku szalał ścigany przez bezpiekę Adam Słomka, który wbrew działaczom „Solidarności” przygotowywał grunt pod strajki na kopalniach.
Jestem przekonany, że gdyby nie kunktatorska postawa ówczesnych gremiów przywódczych „Solidarności”, to cały późniejszy ciąg wydarzeń zakończony 4 czerwca 1989 roku nastąpiłby co najmniej pół roku wcześniej – i ze trzy razy większymi rezultatami. Oni sami nie tylko nic nie robili, ale równocześnie przeszkadzali innym. Kiedy w lipcu ruszyła druga fala strajków, mająca swoje centrum na Górnym Śląsku, okazało się, że nasza sieć informacyjna jest blokowana. Dziennikarze zachodni chcieli mieć wiadomości z dwóch różnych źródeł, tymczasem kiedy Adam Słomka zawiadamiał, że ta czy inna kopalnia stoi, źródła solidarnościowe nie potwierdzały lub wręcz dementowały tę informację. Łatwo się domyśleć, jak milczenie np. Wolnej Europy wpływało na samopoczucie strajkujących.
Atak na manifestację KPN w Krakowie - 3 maja 1987 (fot. Maciej Gawlikowski)
- Co Pan robił w tym gorącym okresie?
- Jeździłem po kraju spotykając się z ludźmi i wydając instrukcje poszczególnym ogniwom Konfederacji. Byłem wielokrotnie i w Krakowie i na Górnym Śląsku, zaś w końcu sierpnia – tuż przed zakończeniem drugiego strajku w stoczni – przyjechałem do Gdańska. Tak się złożyło, że zaraz po tym jak zjawiłem się na dziedzińcu kościoła św. Brygidy, przyjechał tam swoim mikrobusem Wałęsa. Kiedy mnie zobaczył, podszedł natychmiast i powiedział:
- Witam wodza.
- Nie, to ja witam wodza – odparłem. – Przecież tutaj ty jesteś wodzem.
Wałęsa śpieszył się, urwał więc rozmowę, ale wróciliśmy do niej jeszcze tego samego dnia. Mówił, jak zwykle dość chaotycznie, że trzeba kończyć sprawę, że to wszystko za długo się ciągnie. Nieustannie powtarzał o konieczności negocjacji. Odpowiedziałem mu, że na tym wszystkim co się dzieje można dużo zyskać, ale i sporo stracić. Dlatego jedni mogą negocjować, ale inni powinni przyciskać władzę do muru. Nie podjął jednak mojej propozycji podziału pracy, stale natomiast opowiadał o groźbie wyrwania się strajków spod kontroli i konieczności rozmów z władzami. Mam wrażenie, że w pewnym momencie jakby pomylił mnie z Geremkiem, zaczął bowiem niespodziewanie narzekać, że on zawsze chciał rozmawiać z rządem, a oni go ignorowali i oto do czego doszło. Widząc, że myśli przede wszystkim o rozmowach, zacząłem mu mówić o konieczności wyduszenia od władz maksimum ustępstw. Niby się ze mną w tej sprawie zgadzał, ale zaraz dodawał, że nie można żądać za dużo.
Rozmowę kontynuowaliśmy dalej w pokoiku na plebanii kościoła św. Brygidy. Właściwie nie była to rozmowa, ale monolog Wałęsy, który z wielkim trudem starałem się przerwać. Lech uznał, że doskonale wie co zamierzam mu powiedzieć, w związku z czym postanowił zaznajomić mnie ze swoim zdaniem. Sprowadzało się ono do stwierdzenia: nikomu – a konkretnie KPN-owi – nie pozwolimy przeginać pały. (…)
Próbowałem później dostać się do stoczni, ale okazało się to niemożliwe, mimo obietnic Wałęsy. Nawet wtedy, gdy zapadła już decyzja o przerwaniu strajku. 1 września, kiedy miał miejsce słynny wymarsz strajkujących stoczniowców, ktoś z otoczenia Wałęsy nagle zapałał chęcią prowadzenia ze mną politycznej debaty. Kiedy zorientowałem się, że chodzi o to bym przypadkiem nie znalazł się wśród wychodzących ze stoczni robotników było już za późno – przybyłem na miejsce, gdy tłum przeszedł bramę. Pamiętam, że wściekły podszedłem do szefa stoczniowej „Solidarności” Alojzego Szablewskiego i powiedziałem: - Klęska miała miejsce dopiero siedemnastego, dlaczego urządziliście ją już 1 września?
Kiwnął tylko smutnie głową i nic nie odpowiedział”.
Przypomnijmy tylko, że dzień wcześniej, czyli 31 sierpnia w willi MSW na ul. Zawrat w Warszawie odbyło się spotkanie generała Czesława Kiszczaka oraz Lecha Wałęsy, na którym obecny był także biskup Jerzy Dąbrowski oraz sekretarz Komitetu Centralnego Stanisław Ciosek.
11 listopada 1981 w Krakowie (fot. Romana Kahl-Stachniewicz)
Ale powróćmy ponownie do wywiadu z Leszkiem Moczulskim:
- Ale te strajki same przecież wygasały. Czy nie bierze Pan pod uwagę, że po kilku dniach mogłoby już nie być szansy na wyjście z twarzą i wówczas pozycja Wałęsy w późniejszych negocjacjach byłaby znacznie gorsza?
- Tak widzieli to doradcy Wałęsy i taki obraz serwowano opinii publicznej. Rzeczywistość była inna. ludzie w Gdańsku nie wychodzili ze strajku z poczuciem klęski. Wręcz przeciwnie – mogli z powodzeniem jeszcze długo strajkować. Podobnie było w Szczecinie i w Jastrzębiu, gdzie Andrzejczak, z aplauzem załogi, groził Wałęsie taczkami, gdy ten przyjechał zgasić strajk. (…)
Problem nie leżał ani w rzekomym braku mobilności mas pracowniczych, ani w domniemanej nieustępliwości władz, ale w niezdolności Wałęsy i jego doradców do realnej oceny sytuacji, jaka się wytworzyła w Polsce. Ten brak orientacji utrzymywał się zresztą przez następne miesiące, a nawet lata, a jego ofiarą padł między innymi rząd Mazowieckiego. Wyprzedzając nieco chronologię wydarzeń chciałbym przytoczyć historię, którą opowiedział mi senator Krzysztof Kozłowski. Otóż 5 czerwca 1989 roku, nad ranem, obudził go telefon. Dzwonił Jan Maria Rokita:
-Stało się nieszczęście, wygraliśmy kompletnie. Wszyscy głosowali na nas. Aresztują nas przed świtem. Uciekaj!
Zaspany Kozłowski pomyślał sobie, że prędzej czy później i tak by go dopadli, więc najlepiej będzie się położyć z powrotem do łóżka.
W sierpniu 1988 roku konsekwencją złej oceny, była zgoda na minimalną ofertę zgłaszaną przez Kiszczaka (przestańcie strajkować, a będziemy z wami rozmawiać), podczas gdy można było wygrać od razu znacznie więcej, czyli relegalizację „Solidarności”.
Nie chciałbym jednak, aby to co mówię zostało odebrane jako ocenianie tamtej decyzji Wałęsy w kategoriach nieszczęścia. Ja również byłem wówczas przekonany, że należy co prawda jak najmocniej przycisnąć, ale że negocjacje – oczywiście nie z naszym udziałem – są niezbędne. Wynikało t0 ze zwykłego realizmu politycznego, najprostszej oceny sytuacji. Skoro główne siły opozycji boją się konfrontacji i marzą tylko o negocjacjach – nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Jeśli nie można osiągnąć wszystkiego, trzeba uzyskać, co się da. Niech więc będą rozmowy. Najpierw jednak trzeba przeciwnika zablokować w rogu. I to właśnie próbowałem bezskutecznie wytłumaczyć Wałęsie i Mazowieckiemu. Wiedziałem bowiem, że nawet względnie ograniczone ustępstwa uzyskane dzięki rozmowom z władzami, wydatnie poprawią nasze położenie i pozwolą przygotować następny cios. KPN nigdy nie zachowywała się jak „Solidarność Walcząca”, która sam fakt podjęcia rozmów z rządem kwalifikowała jako zdradę. Wydaliśmy zresztą w tej sprawie oświadczenie, datowane 1 września, w którym opowiedzieliśmy się za kontynuowaniem strajków, równocześnie jednak stwierdzając, że jeśli zostaną one przerwane, to korzystne będzie prowadzenie z władzami negocjacji”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz